Go to commentsI, Spotkania [fragment 1]
Text 1 of 1 from volume: Widok Miasta
Author
Genreromance
Formprose
Date added2013-04-07
Linguistic correctness
Text quality
Views2748


Joannie,

której nigdy nie poznałem                                           

I

Spotkania

Mrok wczesnojesiennej  nocy rozświetlał  księżyc w pełni. Tysiące nagich gór tworzyło  razem  jeden twór, który rozciągał się aż po horyzont. Rozglądając  się wokoło, mogłem zobaczyć   tylko  ten   jednolity,  skalisty    krajobraz;   mijałem  go zresztą od wielu już dni.

Kiedy zboczyłem z utartego  szlaku, wspinając się później skrajem  urwiska, dostrzegłem   położone w dolinie  Miasto – tonęło we mgle.

Widok  Miasta   był  urzekający  i zawierał  w  sobie  jakiś pierwiastek    mistycznej  tajemniczości,  jednocześnie  budził mój  niepokój, a  nawet  bliżej nieokreślony strach. Mlecznobiała mgła  iskrzyła  setkami  świateł  niczym   rozgwieżdżone niebo.  Na stoku  wzgórza, tam  gdzie biały welon już nie sięgał,  stała  samotnie  –  wtedy w ciemności - drewniana  chata. Powyżej niej rozłożył się, bezkresny w czerni, las.

Mgła  powoli  opadała, odkrywając coraz więcej szczegółów. Zauważyłem,  że Miasto  nie miało wyraźnego planu zabudowy. Kręte,  wąskie uliczki  przecinały  się wzajemnie pod różnymi    kątami,  tworząc   coś  na   kształt    labiryntu.  Jego centrum  stanowił  rynek  ze znajdującymi  się na nim kościołem (z wieżą majestatycznie  wznoszącą  się  nad pozostałymi budynkami ) i ratuszem.  Lecz  największy  podziw  wzbudziła we mnie  gra niezliczonej liczby świateł – świateł płynących z okien  domostw i ulicznych  latarni,  które  unosiły się wspólnym jakby płomieniem ku górze.

Miasto   było   ogromne,   a  dolina   rozległa  -    porażały   rozmiarami.    „Można  się  tu   zagubić”   –   przyszło   mi na myśl.

Do doliny nie prowadziła żadna droga ani trakt. Zmuszony , zacząłem  zsuwać się  łagodnym, kamienistym stokiem w dół, w kierunku  Miasta. Pomimo  jego łagodności droga była męcząca i  zajęła  mi  trochę  czasu (do tego dźwigałem ciężki podróżny worek); byłem też zmęczony długą podróżą.

Pierwsze   co  odczułem,  wkraczając  w  granicę Miasta - to   dziwność.   Uczucie   to   towarzyszyło  mi   nieprzerwanie  przez  wszystkie  tam spędzone dni. Dziwne było tam wszystko: budynki,  ludzie  i  ulicę, i – nadużywając tego określenia - dziwność  ta  była  wszechobecna, wręcz   namacalna.   I  wyczułem  jeszcze  lekki  zapach  bzu,  o  także   towarzyszył  mi  bezustannie.

Długo błądziłem wśród  tego zapachu bzu brukowanymi, wciąż  lekko zamglonymi, ulicami z zapalonymi  jeszcze przed zapadnięciem  ciemności   latarniami,  nie  mijając nikogo  po drodze w tym  bezludnym na pierwszy rzut oka  Mieście, nim dotarłem do Gospody.

Nie pamiętam dzisiaj jej nazwy – jest nieważna. O jej wyjątkowości  zadecydowało  coś  innego, coś nim przestąpiłem jej  próg,  nawet  nie  potrafiłbym   sobie  wyobrazić.  Bo,  czy można  wyobrazić  sobie błękit  nieba,  nim  się  go  ujrzy? czy można   wyobrazić  sobie  szum  morza,  nim  się  go  usłyszy? wreszcie,  czy można wyobrazić sobie smak wody, nim się jej spróbuje? Ale nie  uprzedzajmy  tego, co może być tajemnicą  jednej  tylko  lub  co  najwyżej dwu  osób. Tajemnicą  przekazywaną  z ust  do  ust, szeptem, w  letni,  ciepły  wieczór  pod  konarami   drzewa obsypanego   świeżością   zieleniących  się  liści, w  poświacie  pełnego   lub prawie   pełnego   księżyca, z  cichym    odgłosem   wiatru    chłodzącego    skwar   tak   niedawnego    popołudnia,  w  świecie  nieszczęść  i  łez  przerywanego takimi właśnie chwilami…  Zostawmy to teraz.

Stanąłem     przed    masywnymi,   dębowymi   drzwiami.         Pchnąłem je z trudem: skrzypnięcie, powiew ciepła – otwarły się.  Czułem, ze wchodzę w  baśniowy, ale i też niebezpieczny świat.

Zatrzymałem się w progu i zajrzałem do środka.

Już  wkraczając  po raz  pierwszy  w półmroczne wnętrze Gospody, słabo oświetlane blaskiem, umocowanych na ścianach,  kilku  pochodni,  wiedziałem, że  coś  się  tam  wydarzy (lecz któż  w  to  uwierzy?). Było  to  uczucie  irracjonalne, ale niezwykle   silne.  W  kominku, po  prawej  stronie,  przygasał właśnie ogień. Przy dębowych stołach i na dębowych ławach siedziało  kilku  mężczyzn. Twarze  mieli  zarośnięte,  ponure, spojrzenia  przenikające  do  szpiku  kości  – dzikie. Na chwilę wszystkie  pary  oczu zwróciły  się  w  moją  stronę, cicho poszeptywano. Poczułem dreszcz niepokoju.

Wszedłem  do  środka, zamknąłem  drzwi  i skierowałem się w stronę szynku (był na wprost wejścia).

Oberżysta powitał  mnie  uśmiechem.  Trudno  było  ten uśmiech określić. Nie wyrażał  nic i zarazem wszystko: kłamstwo obok prawdy, radość  obok  smutku, szczerość obok obłudy. Jedno wiem na pewno: właściciel tego uśmiechu był niski, by nie powiedzieć: był karłem.

- Macie wolny pokój? – zapytałem.

- Tak, mamy  jeden – odrzekł. – I tylko jeden jest. Miasto nie jest zbyt często odwiedzane – dorzucił.

- Wezmę go – zgodziłem się.

Zamówiłem  jeszcze   kolację; o  kontuar  brzęknęło  kilka monet.

Odwróciłem   się,  szukając  wzrokiem  wolnego  miejsca. Mężczyźni wrócili do  przerwanych rozmów i zajęć; nie zwracali  już na mnie   uwagi  lub tylko udawali, że  tego nie robią. Usiadłem  przy jednym ze stołów w rogu, skąd miałem dobry widok  na całe  wnętrze  Gospody. Wcześniej  rzuciłem z ulgą pod stół swój tobołek i zdjąłem gruby płaszcz.

Chleb i wino dodały mi sił.

Jedząc, rozejrzałem się ponownie.

Tak  zaczęła  się  ta historia – historia  poszukiwań i straconych  nadziei. Opowieść  utkana  z  faktów  i  złudzeń.  Dziś wiem  jedno: gdybym  miał wszystko zacząć  od początku  nie zawahałbym się nawet przez chwilę.

To  właśnie   tamtego   wieczora    zobaczyłem  ją  po  raz pierwszy.   Pamiętam   -  wtedy…   potem…  tak  szybko  –  jej smutne  oczy. Jej długie, czarne  włosy (tak cudownie czarne) mieniły się niebieskim odcieniem ( przynajmniej takie wydawały  się w  tym świetle) Ile  mogła  mieć  lat?   Osiemnaście? dziewiętnaście?  (czyli  jakiś  rok, dwa  mniej  ode mnie). Była piękna. Spojrzała na mnie tylko raz, i to tylko jedno spojrzenie pozostało  we  mnie na zawsze; to za nim goniłem,  chciałem poznać. Wystarczyło. Dziewczyna tak jak nagle się pojawiła, tak samo niespodziewanie zniknęła.

Tymczasem  goście  powoli   opuszczali, w pojedynkę lub grupami,  Gospodę.  W  końcu  pozostaliśmy tylko we trzech: ja,  Oberżysta  i   pochylony  starzec  w  pozie   znamionującej ciężar  życia  i  doświadczenia  przez  los. Stary  człowiek  siedział naprzeciwko mnie  ze  szklanką wina w wychudłej dłoni, wpatrując się martwym wzrokiem przed siebie. Ogień w kominku   ponownie  rozbłysł  efektownym  płomieniem,  kiedy właściciel   dorzucił  drwa. Ile  minęło  czasu?  Straciłem  jego poczucie.  Przyjemne  ciepło  wypitego wina i ciepło kominka rozgrzewały; byłem zmęczony i senny.

Z tego  stanu umysłowego i fizycznego  odrętwienia  wyrwał mnie głos Oberżysty:

- Zamykamy!

Starzec zniknął jak cień.

- Chodźmy,  przybyszu!  –  wskazał  ręką – pokażę ci twój pokój.

Gdzieś  w  głębi, po lewej stronie, niedaleko od kontuaru znajdowały się ledwo widoczne schody.

- Tędy – prowadził.

Schody  były  nowe, pachniały  świeżym drewnem i zdawało się, że nikt wcześniej po nich nie stąpał; ich wąska przestrzeń ograniczała ruchy.

Szliśmy  na górę; Oberżysta  przyświecał nam drogę grubą, masywną świecą; byłem  sam ze swoimi  myślami, zauroczony,  z  sercem  przepełnionym  miłością, urzeczony  widokiem  Dziewczyny (kim była?). Dziewczyna  wydawała  mi  się ideałem. Piękna, tajemnicza, o oczach niczym zwierciadła (jej duszy?), poprzez, które,  miałem   wrażenie, że  ją  poznałem. Ale  zdawałem  sobie  też  sprawę  z tego, że marzenia  mogą tak szybko zawładnąć wyobraźnią, okiełznać ją i wywrócić do góry  nogami. A  jednak  dalej  wracałem  myślami do Dziewczyny.  Byłem  pewny, że  zobaczyłem   ją  po raz  pierwszy  w  życiu. A  jednak  prześladowało  mnie  jakieś irracjonalne (zagadkowe?) wspomnienie: już się gdzieś spotkaliśmy…

- Jesteśmy – rzucił  towarzyszący  mi mężczyzna, przerywając moje myśli.

Otworzył drzwi i wskazał:

- To tu!

- Dziękuję – powiedziałem, biorąc z jego drżącej - wydawało się w półmroku – ręki klucz.

Wszedłem i zamknąłem za sobą drzwi.

W ciemności znalazłem świece: zabłysło światło.

W pokoju  było  chłodno. Przy wygasłym  palenisku  kominka znalazłem   zapasy  dębowych i  sosnowych  bali;  roznieciłem  ogień  i  zaraz  zrobiło  się  trochę cieplej. Następnie podeszłem do okna i wyjrzałem  przez nie – Miasto - cudowny widok  w  ciemności. Ogniki  świateł  drgały w wesoły  takt melodii   zgodnej  z moim  stanem  ducha. Długo, zafascynowany, wpatrywałem się w ten nocny pejzaż.  Potem odwróciłem  się  i  podeszłem  z  kolei  do  łóżka, zrzuciłem   ubranie i znalazłem się w jego przyjemnie miękkim cieple.

Przed snem wróciłem do początku swojej podróży.

Pod   wpływem   splotu   niespodziewanych  wydarzeń, o których  w  tym  miejscu  nie  będę  wspominał (bo po prostu tamtej nocy ich nie pamiętałem), zbliżając się do magicznych lat  osiemnastu, zostawiłem  wszystko, by poznać to, co obce było  dotychczas  w  moim  krótkim życiu. Czułem, że poprzez to  zrozumiem  również  samego siebie, uporam się z tym, co mnie prześladowało.

Chciałem   odkryć   inny, odległy   świat: deszcze  i śniegi, morza i lądy, mroczną  głębię  jezior,  rwące  rzeki, góry  i doliny,  uspokajającą    zieleń   drzew, szum  wiatru  na  rozstaju   dróg, złociste  łany  zbóż.  Pragnąłem  ujrzeć inne, piękniejsze zwierzęta, inne gwiazdy, inny błękit nieba, inny odcień zieleni, innych  ludzi. Chciałem  zobaczyć  słońce  z  innej perspektywy, inną  drogę  księżyca, ptaki,  które  latały   wyżej i dalej; dotknąć  innej  barwy  szarości, słowem, inność – to tak niewiele i aż tyle.

Lecz trafiłem  tam (tu?) i świat stał  się jeszcze mniej zrozumiały.

Podróżowałem  samotnie  już  od  dwóch  lat.  Poznałem wiele  miejsc, wielu  ludzi, rzeczy, których  wcześniej  nie znałem…

Wtem…  nagle  pojawiła  się  myśl – myśl, która zaważyła na dalszym moim życiu: „Odnalazłem swoje miejsce, tu  chcę żyć”.

Potem, długo w nocy, nie mogłem zasnąć. Raz rozpoczęty  tok  myśli, marzeń  nie  dawał mi  spokoju. Nad ranem sen zmieszał się z jawą; w końcu usnąłem.


***


Zbudziwszy  się, w  pierwszej  chwilii,  pomiędzy  snem, a budzącą   się   powoli   świadomością,  nie  wiedziałem   gdzie jestem. Krótki  moment  rozeznania: „Jestem w Mieście”. Był piękny  poranek.  Promienie   słoneczne  wdzierały  się  przez okno, rozpraszając  w świetle dnia wspomnienie Dziewczyny; musiałem zobaczyć ją jeszcze raz.

Wstałem   pośpiesznie, umyłem  się, ubrałem  i zbiegłem schodami   na  dół, przeskakując  po  dwa, trzy stopnie naraz. Minąłem  bez  słowa  samotnie  pracującego  przy  kontuarze Oberżystę i wybiegłem  z  Gospody, słysząc jakby z oddali  jego głos: „Dokąd  tak  biegniesz, młodzieńcze? ” Ulice   Miasta  świeciły jeszcze  pustkami o tak wczesnej porze. Słońce grzało, wiatr rozwiewał jesienne  liście, rzucając je tam, gdzie mu się  podobało: o  szyby  okien i witryny  sklepów, pojawiające się  sporadycznie  ludzkie  twarze  i  wygasłe  po nocy  uliczne  latarnie,  unosił  je  ku  górze, to  znów  rzucał  o bruk. Na dachach  i  gzymsach   domów  usadowiły  się   ptaki  i  radośnie śpiewały. W bramie mały piesek przyjaźnie merdał ogonem.

W  miarę  jak  posuwałem  się  w  stronę (pchany  niewytłumaczalnym    instynktem)  rynku,  ulice    powoli   zapełniał  tłum ludzi: jedni  spieszyli do swych kramów, warsztatów lub innych  miejsc pracy,  drudzy -  zdawało  się  –  kręcą  się  bez  wyraźnego celu. Kierując się widoczną z daleka wieżą kościoła, dotarłem  do centrum Miasta.

Rynek otoczono z trzech stron kamienicami w większości ze  sklepami  lub warsztatami na dole, a mieszkaniami na górze, zaś od strony północnej dostępu do niego broniły lśniące w słońcu dwa symbole Miasta – kościół  i ratusz. Na targowisku  – jak  się  zorientowałem - skupiało się całe życie gospodarcze, kulturalne, społeczne i polityczne a także towarzyskie Miasta. Tam  pobudowano najważniejsze  gmachy publiczne,   z których  najdoskonalszy  był kościół, którego  wieże miałem już  okazję  podziwiać  wczoraj  ze szczytu  wzgórza i dzisiaj w drodze  na plac targowy. Tam handlowano, zbierano się i organizowano wszystkie uroczystości i święta ważne dla mieszkańców Miasta.  Sprzedający  wystawiali swoje towary  przed sklepami, wprost na ulicy, tak by zapewne można było je dokładniej  obejrzeć  i zachęcić  w ten  sposób do kupna. Sprzedawcy   szynek, podrobów,  polędwic i  kiełbas  – rzeźnicy zachwalali  kawały  okrwawionych  mięs, ubitych poprzedniego wieczora zwierząt, a równocześnie uważnie śledzili szybujące  nad ich  głowami drapieżne  ptaki, gotowe, w chwili nieuwagi handlarza   porwać   coś   dla  swych   żarłocznych   żołądków. Rzemieślnicy:   tkacze,   zegarmistrzowie,   złotnicy,   golarze i  inni    mistrzowie   zawodu    pracowali   przy   szeroko   uchylonych oknach. Na rynku wrzał ruch.  Zaczynał  się  normalny, codzienny trud.

Czego tam nie było? Mnogość owoców i warzyw, sukna i jedwabie, chleb  i  różne  wina, zabawki (ale nigdy nie widziałem tam dzieci), ubrania  i buty, mięsa,  ryby i  drób,  ozdoby, biżuteria, artykuły korzenne i przyprawy, wyroby ze szkła i ze szlachetnych  metali (te  błyszczały w południowym  słońcu - były  jednymi  z  najpiękniejszych).  Handlowano tam wszystkim:  delikatesami,  artykułami  spożywczymi, meblami,  porcelaną  i  zbożem; było też coś dla amatorów staroci.

Na  targowisku  ciągle   przewijał  się  tłum   kupujących i sprzedających.  Rozmach   i  bujność  życia  zapierały  dech  w piersiach.  Większości  z tych  rzeczy  nigdy wcześniej  nie widziałem i nie rozpoznawałem.

Bogactwo tych towarów, wyrafinowane piękno kościoła, ratusza  i mieszkań  najbogatszych  mieszkańców kontrastowały z  nędzą, którą  napotykałem  w drodze  na  rynek.   Bramy  mijanych  przeze  mnie  kamienic  były  usiane  żebrakami z wyciągniętymi   chudymi  dłońmi;  młodzi  i  starzy,  kobiety  i  mężczyźni – wszyscy błagali  o  datek; litość  gościła jednak rzadko.

Rynek  był  miejscem  niezwykle ruchliwym i barwnym. Słychać  był  rozmowy,   przekrzykiwania,  nawoływania,  żarty,  ale  też   kłótnie, niesnaski, a nawet  przed chwilą zdarzyła się bójka.

W  pewnym  momencie  zaczepiła mnie jedna ze sprzedawczyń.

Długa suknia  sięgała prawie jej kostek, nieomal przykrywając   zakurzone  i  zabłocone   buty. Talię   dojrzałej   już   kobiety   przepasywał czerwony fartuch. Brązowe włosy pokryte pasmami  siwizny,  okrywała  zawiązana  pod brodą chusta. Zniszczone dłonie  gorączkowo  macały  i  podawały  w tej  samej sekundzie towar, zachwalając go jednocześnie.

- Czego potrzebujesz, młodzieńcze ? – pytała.

- Niczego – podziękowałem, odchodząc powoli.

- Mam wszystko! I to w najlepszym gatunku! – krzyczała.

- Ale nie to  czego ja  potrzebuję  –  odpowiedziałem w  myślach i przyśpieszyłem kroku.

Widząc, że niczego  mi nie  sprzeda, zajęła się innym klientem.

Jesienne słońce rzucało swój blask.

Następnie skierowałem się w stronę kościoła, by go podziwiać. Przechodząc przez środek rynku, minąłem zabytkową fontannę. Z wieży kościoła i z dachów sąsiednich budynków unosiły się spłoszone czymś ptaki: kruki i wrony – czarne ptaki.

Nigdy  takiego  nie  widziałem  –  przedtem, ani potem. I nie  chodziło tu o jego wygląd, architekturę, lecz o to , że zdawał  się żyć.

Pobudowano  go  do  połowy wysokości z kamienia, wyżej z cegły,  z   masywną  wieżą   piętrzącą   się   ku   niebu,  która  tak mnie  fascynowała   od  pierwszego  dnia,   gdy  tam  przybyłem. Do   minimum    ograniczono    wykroje    otworów   okiennych  i  drzwi,  co  musiało   znacznie   zmniejszać  dopływ  życiodajnego  światła  do jego wnętrza.

Wchodząc  po stopniach, prowadzących do kościoła, powoli zbliżałem  się  do  czarnej i przerażającej mnie czeluści jego wejścia  –  krok  po kroku. Miałem  wrażenie, że  kościół  i Miasto to jedno. Zaczął się odmierzać czas.

Na chwilę zatrzymałem się przy portalu. Po jego bokach wiły się  wzdłuż  winorośli  ku górze  dwa węże, splatając się u jego szczytu i tworząc  w  ten sposób razem jeden łeb w koronie. Nie wiem  sam dlaczego, ale  pomyślałem: „ Strzegą jakiejś tajemnicy”.

Wchodząc  do  świątyni, doznawałem  nieprzepartego  wrażenia wyjątkowości, podziwu i wdzięczności. Chłonąc  jego  klimat, usłyszałem z tyłu szept:

- Piękny, prawda?

Gdy się odwróciłem nikogo nie było.

W kościele  panował  nastrój  tajemnicy i czegoś, co  trudno było opisać.  Wszystko  tam było  jakieś nierealne, obce i nierzeczywiste.  Wydawało  mi  się,  że  widzę   cienie,     przemykające wzdłuż  ścian  ciemne,  ponure  postaci, że  jestem obserwowany.   Słyszałem   pracujących   rzemieślników,   stukot   młotków, dźwięk  pił. Kościół  powstawał  na moich oczach, we mnie; rozchodził się zapach wonnych kadzideł…







  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo interesujące opowiadanie. Warto to kontynuować.
avatar
Mam taki zamiar. A tak przy okazji: wiem, że bez nie kwitnie jesienią, na co zwracano mi wcześniej uwagę. Ma to tutaj swoje uzasadnienie.
© 2010-2016 by Creative Media